Anegdoty i humor pielgrzymkowy

Pomijając cały kontekst religijny „rekolekcji w drodze” warto zauważyć, że tej świętej wędrówce towarzyszy mnóstwo radości. Oto próba uchwycenia bodaj kilku wydarzeń, związanych z sierpniowym szlakiem wrocławskim na Jasną Górę.

(fragmenty książki ks. A. Radeckiego „Radość w codzienności” wydanej przez wydawnictwo św. Antoniego we Wrocławiu)

Bizon

Według karty informacyjnej pierwszy dzień zakładał przejście trasy: Wrocław – Trzebnica (tu Msza św. u grobu św. Jadwigi, patronki pontyfikatu Jana Pawła II) – Januszkowice (nocleg). Długość tej drogi obliczono na 37 km. Szybko jednak okazało się, że będzie… „nieco” dalej. Najpierw błądziliśmy po terenie poligonu wojskowego, tuż za Wrocławiem, wśród wojskowego sprzętu. Do Trzebnicy dotarliśmy późnym popołudniem, a po Mszy św. ok. 18.30 wyruszyliśmy na ostatnią „prostą” w stronę Januszkowic.

Większość pielgrzymów przedstawiała widok wojska, powracającego z przegranej bitwy po długiej drodze. Wielu przeżywało abulię woli, kładąc się w rowach przydrożnych; wielu błagało o litość przejeżdżających kierowców, czepiało się wolniej jadących aut.

Nasza grupa trzymała się w miarę dobrze do północy, kiedy to definitywnie zabłądziliśmy. Przewodnik nadał wtedy wstrząsający komunikat radiotelefonem do bazy:
– Halo, to „5”! Zabłądziliśmy, nie wiemy gdzie dalej iść!
Tu baza! Podajcie, gdzie jesteście?!
Jesteśmy w lesie! (jak się później okazało, staliśmy pod czterema drzewami).
– Dobrze – odpowiada główny przewodnik – z bazy wysyłam samochód; kierujcie się w stronę światła reflektorów.
– Zrozumiałem.

Rzeczywiście: po niedługim czasie na horyzoncie pojawiły się światła reflektorów. W pielgrzymów wstąpiła nowa nadzieja. Grupa raźno ruszyła przez pola, rowy, krzewy i trawy w stronę światła, jak umierający z pragnienia na pustyni rusza ku wodom oazy.

Porównanie to o tyle jest na miejscu, że na pustyni występuje zjawisko fatamorgany. Tak stało się i teraz. Światłami okazały się bowiem… reflektory kombajnu „Bizon”, koszącego zboże w środku nocy! Można sobie wyobrazić reakcję pielgrzymów; ale cóż powiedzieć o kombajniście, który wybałuszonymi oczyma patrzył, jak z ciemności wyłania się tłum ludzi…

Dotarliśmy jednak do Januszkowic. Na Jasną Górę też. O dzień później.

„Babcia ruina”

Kilka dni później, podczas tej samej pierwszej pielgrzymki z Wrocławia do Częstochowy, przeżyłem niezapomnianą sytuację podczas noclegu. Zasadniczo korzystałem podczas drogi ze swego namiotu (to zdecydowanie najwygodniej i najprościej!), ale wtedy było to niemożliwe, gdyż rozszalała się nad nami burza i ogromna ulewa. Było to w okolicach Namysłowa, tuż po wieczornej Mszy św. Mieszkańcy okolicznych wiosek okazali się nadzwyczaj gościnni. Otwarli dla nas domy, stodoły, strychy, a nawet przedszkole i szkoły – wszystko, co miało solidniejszy dach, niż nasze namioty. Wprawdzie zdążyliśmy już solidnie zmoknąć po drodze, ale wizja nocy pod dachem dawała poczucie bezpieczeństwa i skłaniała do radosnego przyjęcia daru opadów atmosferycznych.

Siostra Małgorzata, która z powodu stanu zdrowia podjechała w tym dniu do naszej noclegowej wioski samochodem, zauważyła przy drodze babcię, nieśmiało stojącą wśród gospodarzy, zapraszających nas pielgrzymów na nocleg. Okazało się, że babcia chciałaby także zaprosić ze dwóch pielgrzymów do swego domu. Małgorzata zaproponowała, żeby babcia nie mokła już dłużej na deszczu, lecz pokazała swój dom, a za kilka minut dwóch gości ją odwiedzi.

Rzeczywiście: razem z Krzysiem, bratem Małgosi, zapukaliśmy wkrótce do drzwi domu, który z bliska wyglądał na walącą się ruiną. Po chwili otwarły się drzwi. Stanęła w nich babcia i na nasz widok oniemiała (nie wiedziała, że gościem będzie też ksiądz). Po dłuższej chwili wyszeptała:
– Taka ruina, a tu ksiądz…
Staliśmy w strugach deszczu i nie bardzo było wiadomo, co dalej robić, gdyż gospodyni nie wykonała zapraszającego do środka gestu.
Spytałem więc, po uprzednim chrześcijańskim pozdrowieniu:
– Czy to pani wyraziła chęć przyjęcia na nocleg dwóch pielgrzymów?
– Taka ruina… Tak, ja.
– Czy pozwoli nam pani wejść do środka? – pytam dalej, nie rozumiejąc nadal o co chodzi.
– Taka ruina… Tak, proszę wejść.

Przez małą sionkę weszliśmy do mrocznej kuchni. W kącie, pod piecem kuchennym, w którym wesoło migotał ogień, siedział dziadek z pogrzebaczem w ręce, który w ogóle na nasze wejście nie zareagował. Stanęliśmy na środku, jeszcze raz pochwalili Imię Pańskie i czekamy na to, co będzie z nami dalej. Woda ścieka z nas strugami na podłogę. Babcia zasłoniła sobą maleńkie okienko, zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Zapadło milczenie.

Po chwili zapytałem nieśmiało:
– Jeżeli nie przeszkadzamy i możemy tu zostać na nocleg, to czy moglibyśmy zdjąć z siebie mokre ubrania i trochę się wysuszyć?
– Taka ruina… – odpowiada babcia – proszę bardzo. Można się nawet umyć. Tu jest miednica.
Byliśmy wręcz czarni od brudu, więc może i dobrze, że nadal nie zapalono światła. Gospodarze milcząc obserwowali, jak zdjęliśmy ubranie, umyli się i przebrali w dresy. Dalej panowało milczenie.
Czy moglibyśmy te mokre rzeczy powiesić nad piecem, aby wyschły do rana? – zapytał Krzysiek.
– Taka ruina… Proszę bardzo.
Powiesiliśmy. Wylaliśmy wodę na podwórko przez drzwi i znów stoimy bezradni na środku kuchni.
Po jakimś czasie babcia pyta wreszcie:
– A może jesteście głodni?
– Hm, co tu powiedzieć? (Wiadomo, że tak!) – Właściwie, no wie pani… Mamy swoje jedzenie w plecakach, tylko chleba nie zdążyliśmy jeszcze kupić w tym deszczu.
– Mam tutaj ciasto, proszę bardzo!
I oto babcia częstuje nas sporymi kawałkami świeżej drożdżówki. Stojąc nadal, usiłujemy jeść, ale idzie nam to raczej niesporo, bo na sucho. Z oczyma na wierzchu zjedliśmy jednak po kawałku.
– Taka ruina… – mówi babcia, obserwująca nas nieustannie – nie smakuje wam, co?
– Skądże znowu, proszę pani, pyszne ciasto, w życiu lepszego nie jedliśmy!
To „grzecznościowe kłamstwo” zostaje natychmiast ukarane:
– Tak? To proszę wziąć jeszcze po kawałku.
Do dziś nie wiem jakim sposobem nie udławiliśmy się z Krzysiem tym wypiekiem.
– Taka ruina… – babcia chyba coś zauważyła – może zjecie pomidora?
Zjedliśmy z przyjemnością, gdyż był soczysty. W dalszej kolejności (cały czas staliśmy na środku kuchni, a dziadek siedział z pogrzebaczem pod piecem) zjedliśmy: jajka na twardo, chleb z masłem, bigos i zupę.
– Taka ruina… Wszystko mi się poplątało! Proszę wybaczyć!
Rzeczywiście: gdy oczy nasze przywykły już do mroku pomieszczenia zauważyliśmy, że całe jedzenie ustawione było na kredensie, ale gospodyni podawała je nam od końca!

Pijąc herbatę, siedzieliśmy już przy stole, a mrok kuchni rozjaśniała 25 W żarówka. Byliśmy nareszcie „w domu”. Okazało się bowiem, że nawiedziliśmy rodzinę z jakichś powodów żyjącą w konflikcie z miejscowym proboszczem. Początkowo gospodarze byli przekonani, że celowo skierowano do nich mnie jako księdza. Za karę? Gdy jednak zdaliśmy pozytywnie nieoczekiwany „egzamin wstępny”, ludzie ci nawiązali z nami bardzo serdeczny dialog i porzucili swoje obawy oraz podejrzenia.

Dom rzeczywiście był w ruinie, ale trwała już przeprowadzka do nowego budynku, stojącego obok. Dziadek spod pieca poprosił, by mógł przez radio posłuchać tylko dziennika, bo on wie, że na pielgrzymce nie wypada słuchać radia czy oglądać telewizji (ilu pielgrzymów ma takie wyczucie i delikatność?). Przyjacielskie rozmowy trwały do północy. Spaliśmy w małżeńskim łożu, podczas gdy gospodarze ułożyli się w kuchni na ławkach.

Taka ruina…

A swoją drogą proszę zapamiętać ten pomysł z kolejnością usług i potraw. Zapewniam, że i Wasi goście nigdy tego nie zapomną!

Spać pod zegaram

„Grupa pokutna” Pieszej Pielgrzymki Wrocławskiej miała za sobą już trzy dni marszu, gdy dotarliśmy do Trzebnicy, gdzie nastąpiło połączenie z głównym nurtem pątników. Tak więc trzy setki ludzi były już ze sobą bardzo zgrane i zdecydowanie „wciągnięte” w rytm owych dorocznych „rekolekcji w drodze”.

Młodzież nasza, a bardziej konkretnie: siostry pielgrzymkowe (czyli dziewczyny), niosły wśród innych niezbędnych rzeczy także „dzwon pokutny” (ważący ok. 25 kg), służący nam do różnych zbożnych celów.

*

Może tu jest dobre miejsce na wyjaśnienie związku dziewczyn z dzwonem i usprawiedliwienie entuzjazmu, z jakim te rzekomo słabe istoty ów dźwięczący przedmiot niosły do Matki Bożej.

Rzecz ma swoje uzasadnienie w znanej starszemu pokoleniu pieśni pt. „Dzwony panieńskie”. W bardzo dowolnym streszczeniu przesłanie owej tęsknej pieśni brzmiałoby następująco:
– Gdy panienka ma lat 16-18, serce jej bije majestatycznie, dumnie i dostojnie jak „Dzwon Zygmunta” na Wawelu: „tylko on!”, „tylko ten”!
– Gdy pani ma już lat 20-22 i „nic się nie trafia”, serce jej przyśpiesza swój rytm, przypominając bicie dzwonu parafialnego: „proszę szybciej, proszę pana, przecież czekam zakochana”! – lub też (jak chcą inni tłumacze) – „ten albo tamten”.
– Gdy zaś kobieta ma 30-32 i „nic”, serce jej pędzi jak zwariowane w rytmie sygnaturki cmentarnej: „byle jaki, byle prędko, byle był!”

Dzwon, który nieśliśmy, był sygnaturką cmentarną.

*

Tak więc „dzwon pokutny” służył naszej grupie m.in. do sympatycznej porannej pobudki (zamiast okrutnego gwizdka lub sygnału sprzęganej umyślnie „tuby”), przy czym oczekiwane było posłuszeństwo… większe niż w klasztorze!

Tak więc pierwsze uderzenie dzwonu miało powodować u śpiących w namiotach ludzi otwarcie oczu i znak Krzyża św. czyniony na sobie. Uderzenie drugie wzywało do wyjęcia zatyczek z materaca, by od razu zaczęło schodzić powietrze, umożliwiając szybkie zwinięcie tego sprzętu. Trzecie, ostatnie uderzenie dzwonu, miało być sygnałem do wyjścia z namiotu i dokonania jego zwinięcia.

Grupa – jak wspomniałem – na dwóch poprzednich noclegach doszła do sporej wprawy i dlatego w Trzebnicy nie musiałem się obawiać o poranne wstawanie na Eucharystię (które w tej grupie „katorżników” poprzedzała jeszcze „Jutrznia”).

Nocleg wyznaczono nam na placu tuż przy bazylice trzebnickiej.

I oto okazało się, że jednak nie dla wszystkich ta noc pielgrzymkowego niby – snu u boku św. Jadwigi była tak do końca spokojna. Rano opowiedziała nam jedna z sióstr elżbietanek jak wyglądała jej pobudka.

Zmęczona drogą, zasnęła natychmiast po całym dniu, potwierdzając własnym przykładem słuszność powiedzenia, że „człowiek o czystym sumieniu wyśpi się i na kamieniu”. Śpi, śpi, śpi – a tu nagle:
– Bang!
Posłuszna regulaminowi siostra otwiera oczy, kreśli znak Krzyża św. i chwali Imię Pana.
– Bang!! – słychać po raz drugi.
Wyćwiczona w posłuszeństwie siostra wyciąga kołeczki z materaca i wsłuchuje się w syk uchodzącego powietrza.
– Bang!!! – dzwon jest nieubłagany.
Siostra wychodzi na zewnątrz namiotu (od razu, bo przecież spało się w pełnym umundurowaniu nie tylko z zimna, ale też na znak czuwania i gotowości duchowej). Patrzy – ciemno jak w grobie! Spogląda na zegarek: trzecia nad ranem (a pobudka zaplanowana była dopiero na 4.30, czyli znacznie później).
Co się stało?
To nie „dzwon pokutny” dzwonił. To bił zegar na wieży bazyliki św. Jadwigi.

Odpustowe kanapki

Grupa XVII Pieszej Pielgrzymki Wrocławskiej czci jako swego patrona św. Wawrzyńca, diakona. A ponieważ wspomnienie tego (spalonego na kracie) męczennika wypada w czasie pielgrzymki (10 VIII), trudno się dziwić, że ten dzień ma w wędrującej wspólnocie szczególny charakter. Któregoś roku wypadł jednak ten „odpust” w piątek. Jedzenie na trasie pielgrzymki jest zawsze raczej skromne, ale w tym dniu chciałoby się odejść od „nieśmiertelnego” dżemu, twardego, suchego sera czy znanej pielgrzymom „zemsty Taizé”, czyli zupy w pancernym opakowaniu. Jest więc dyspensa: można otworzyć konserwy z cudowną mielonką (zwane przez niektórych z nas „konserwą z jeża”, gdyż tak naprawdę nie wiadomo do końca, co tam zmielono) lub też pysznym pasztetem czy innym zdobycznym mięsiwem. Co za radość!

Gdy jednak nakryto do stołu (czyli sporządzono tysiące kanapek na folii rozłożonej na trawie) – zagrzmiało! Najwyraźniej zbierało się na burzę.
– No i Pan Bóg się zdenerwował i uderzy piorunem w nasze kanapki – stwierdził smutno jeden z biesiadników.
– Dlaczego zaraz w kanapki? – pyta inny, spoglądając wymownie na księdza przewodnika, który udzielił dyspensy.

Spalić stodołę – i co dalej?

Podczas pewnego spotkania popielgrzymkowego w Górach Sowich wpadliśmy na pomysł przeprowadzenia konkursu o pielgrzymce. Wśród pytań znalazło się i takie:
– Wyobraźcie sobie (odpowiadać miały dwie siostry z pewnej parafii), że jesteście kwatermistrzami podczas pielgrzymki. Ulokowałyście swą grupę w pięknej stodole, tuż po żniwach. Niestety, w nocy któraś z sióstr zaprószyła ogień (chciała sobie podczas snu ugotować herbatę na spirytusowej kuchence, wyjętej z plecaka) i lokal kategorii „S” spłonął. Proszę teraz w imieniu grupy załatwić tę sprawę z gospodarzami.

Po krótkim namyśle jedna z sióstr bierze do rąk mikrofon i płaczliwym głosem rzecze:
– Proszę państwa, serdecznie przepraszamy… Myśmy niechcąco to zrobili… Proszę się na nas nie gniewać, to się już więcej nie powtórzy…
Ktoś z boku przytomnie dodał:
– Prosimy o adres sąsiada na przyszły rok.
Gdy już w lesie ucichło od niesamowitego śmiechu uczestników spotkania, druga siostra odpowiedziała przytomniej:
– Prosimy wydobyć z PZU odszkodowanie, my dziś serdecznie przepraszamy, idziemy dalej, a za tydzień (po powrocie z Jasnej Góry) przyjdzie tu cała nasza grupa i odbudujemy jeszcze piękniej waszą stodołę.
Na wszelki wypadek (to mój wniosek po tym konkursie) gdy będę jeszcze kiedyś przewodnikiem, chyba jednak pozabieram wszystkim siostrom pielgrzymkowym zapałki, bo o braci mogę być spokojny.

Kamienowanie samochodu

Zawsze zapraszaliśmy na wieczorny „Apel Jasnogórski” gospodarzy, którzy użyczali nam gościnnie swego pola, domu, wody, chleba. Tym razem modlili się z nami na obszernym podwórku także rodzice dwóch synów – (4 i 7 lat). Przeprowadzałem z tymi osobami wywiad, aby nasi pielgrzymi mogli się czegoś więcej dowiedzieć od tych gościnnych ludzi. Wśród pytań zadałem rodzicom owych chłopców i takie:
– Jakiego psikusa zrobiły wam ostatnio wasze pociechy?
– Obrzuciły nasz samochód na podwórku kamieniami.
– A cóż to za auto? – pytam zdziwiony.
– „Syrena 101” – odpowiada ze wstydem ojciec.
– A, to trudno się chłopcom dziwić…

Przezorna?

Opowiadała mi jedna z sióstr naszej grupy, że po całodziennym moknięciu marzyła już jedynie o przebraniu się w suche rzeczy. Tymczasem obok samochodu z bagażami niesamowite zamieszanie i tłum: każdemu pilno zejść z deszczu pod dach. Ale bez porządku sprawa przeciąga się jeszcze bardziej.

Nasza siostra wpada zatem na „genialny” (jak się jej początkowo wydaje) pomysł: po prostu chowa się pod ów ciężarowy samochód, czekając pod tym „dachem”, aż wszyscy odejdą.

Odeszli (co było do przewidzenia), lecz zanim przemyślna pątniczka wydobyła się spod „jelcza”, kierowca (nie wiedząc o „sublokatorce” stacjonującej chwilowo pod jego ciężarówką) zalał ją strugą wody z opuszczonej plandeki, którą były przykryte bagaże.

Po tej przymusowej kąpieli okazało się jednak, ze… bagażu nieszczęsnej kobiety na samochodzie nie ma!

Zauważyły wreszcie siostry swą koleżankę przy aucie i pokazały jej już dawno rozbity na łące namiot. Czyż to nie „radość doskonała”?

„Przeprośna górka”

„Afera” zaczęła się już na pierwszym noclegu: jednej ze starszych sióstr pielgrzymkowych zginął plecak.
– Czy ktoś nie widział brązowego plecaka z następującymi znakami szczególnymi (…)? – ogłosiłem przez nasze pielgrzymkowe „studio”.
Nikt nie widział i to tym bardziej, że siostra ta wędrowała z inną grupą.

Myślałem, że to już będzie koniec, że może jakoś sobie ta kobieta poradzi, może ktoś już znalazł…

Nie dane mi było jednak zapomnieć o tej sprawie, bo albo ona sama, albo też jej przewodnik (mój przyjaciel zresztą) przychodzili codziennie w tej samej sprawie. Byłem już nawet gotów oddać swój plecak, ze wszystkim co zawierał, byle tylko temat zniknął z porządku dziennego, ale gdzie tam!

Z tym nierozwiązanym problemem dotarliśmy na tzw. „przeprośną górkę”. Każdy pielgrzym wie, że tam trzeba załatwić wszystkie sprawy, które mogłyby kłaść się cieniem na świętość całego pielgrzymowania. Stąd też rzucanie się sobie w objęcia, serdeczne słowa z „przepraszam” na czele, uściski, ucałowania…

Gdy więc podszedł do mnie jakiś nieznany mi dryblas i mruknął „przepraszam”, nieco mnie to zaintrygowało:
– Za co chcesz mnie właściwie przeprosić? – spytałem, choć to do ceremoniału w tym miejscu raczej nie należy.
– O, ja akurat mam za co – odparł młodzieniec. Chodzi o ten plecak, którym codziennie ksiądz się denerwował. Otóż chcę sprawę wyjaśnić:
Jest to plecak mojej babci, która szła w innej niż ja grupie. Miałem się nim zająć. Babcia, jak zauważyłem, miała dwa plecaki. Ten plecak którym się opiekowałem, zawierał żywność na całą drogę. Dziś jej tę przenośną „spiżarkę” oddałem – pustą. Sprawa wydaje się zakończona, babcia przeżyła, ja też…

A czwarte przykazanie?

Marzenie pielgrzyma

Oto fragment wypowiedzi jednego z braci – pielgrzymów w Częstochowie, po zakończeniu pielgrzymki:
– Gdy wrócę dziś do domu z Częstochowy, to po pierwsze: wykąpię się; po drugie: wykąpię się po raz drugi, a po trzecie -. wezmę jeszcze prysznic.

Tylko dwie nogi

Alumni III roku wrocławskiego seminarium duchownego, mają zwyczaj wędrowania pieszo do Częstochowy przed swoimi obłóczynami, czyli przed uroczystym przyjęciem stroju duchownego. Są to swoiste rekolekcje tej wspólnoty rocznikowej, podczas których zapada decyzja o postawieniu tego znaczącego kroku na drodze ku kapłaństwu.

Zwykle z tą grupą wędruje jeden z księży opiekunów roku, a bywa, że i ojciec duchowny. Ponieważ księża, pracujący w seminarium, mają często różne nieprzewidziane zajęcia, trzeba się czasem po koleżeńsku zastąpić w konkretnym zadaniu. Tak więc nie zdziwiłem się, gdy jeden ze współbraci poprosił, bym półtora dnia przeszedł z pielgrzymami, zwalniając go dla wykonania czegoś innego w tym właśnie czasie.

Z zaciekawieniem obserwowałem klerycką brać w tych wyjątkowych warunkach: był deszcz, było zmęczenie, była ludzka gościnność, modlitwy w drodze… Największe wrażenie wywarł na nas wszystkich pobyt w gościnnym klasztorze sióstr józefitek w Kluczborku, które co roku otwierają drzwi swego klasztoru dla młodych ludzi, by im w drodze usłużyć.

Miejscem, które okazuje się wtedy szczególnie potrzebne, jest… pralnia, gdzie odbywa się zaraz po przyjściu grupy opatrywanie ran, nabytych podczas pielgrzymiego szlaku. Nie przyglądałem się bezpośrednio pracy sióstr podczas tych zabiegów wokół kończyn dolnych naszych wychowanków, ale śmiem przypuszczać, że wkładały one całe swoje serce i najlepsze umiejętności pielęgniarskie w to samarytańskie dzieło, skoro na korytarzu zobaczyłem scenę następującą: Z piwnicznych czeluści zaczął się powoli wynurzać kleryk, mający dokładnie zabandażowanie obie stopy. Na jego twarzy jaśniał błogi uśmiech, ręce w wymownym geście przyciśnięte były do serca, a usta szeptały:

– Anioł, nie siostra, anioł! Jaka szkoda, że mam tylko dwie nogi…

Zabić satanistę

Sierpniowa Piesza Pielgrzymka Wrocławska na Jasną Górę prowadzi nas od początku przez gród św. Jadwigi – Trzebnicę, choć w ten sposób nadrabiamy około 30 km i wydłużamy wędrówkę o jeden dzień. Mamy jednak świadomość, że ta śląska księżna jest patronką dnia wyboru Jana Pawła II, któremu przecież obiecaliśmy wytrwałą modlitwę. W roku 1993, kiedy to obchodzona była 750. rocznica narodzin dla nieba naszej świętej, chcieliśmy to uczynić szczególnie uroczyście u jej grobu. Gospodarze miejsca, czyli księża salwatorianie, przygotowali się jak zawsze na przybycie rzeszy pątników, a dodatkowym punktem wieczornego „Apelu” miała być inscenizacja na podstawie życia trzebnickiej Pani.

Tego wieczoru podjąłem się z moim przyjacielem księdzem Romualdem poprowadzenia wspólnej modlitwy, dlatego też przybyliśmy wcześniej pod bazylikę, by przygotować instrumenty i przeprowadzić ostatnią próbę. Tymczasem siostry boromeuszki, których klasztor przylega do świątyni zauważyły, że po placu kręcą się sataniści. Nie wróżyło to nic dobrego, bo w tłumie trudno przewidzieć wiele reakcji. I chociaż grupka na nasz widok natychmiast uciekła, ja zapamiętałem, że trzeba się będzie mieć na baczności.

Ze względu na pogodę pielgrzymi zgromadzili się w pięknym kościele, a nie na zewnątrz. W modlitwę wieczornego „Apelu” wpleciono zapowiedziany teatr. Wraz z księżmi usiedliśmy w prezbiterium, a szefowi pielgrzymki, czyli sławnemu „Orzechowi” zdążyłem jeszcze szepnąć o moich niepokojach, na które zwróciły uwagę siostry.

Wyszła św. Jadwiga i słodkim, cichym głosem rozpoczęła już swoją wypowiedź, gdy nagle w atmosferę skupienia i nabożnej ciszy wpadł wrzask jakiegoś człowieka w głównej nawie kościoła.

– Satanista! – powiedziałem natychmiast pełen niepokoju do siedzących obok kapłanów i, nie namyślając się wiele, porwałem potężną lagę „Orzecha”, chcąc na miejscu rozprawić się z łotrem, który zakłócił spokój spotkania. Jak było do przewidzenia, nikt się nie zdobył na najmniejszą nawet reakcję!

Na szczęście nie zdążyłem zadać straszliwego uderzenia wrzeszczącemu mężczyźnie, który w międzyczasie dobiegł już do Jadwigi i wyrwał z jej rąk mikrofon. Wtedy zorientowałem się, że był to… aktor, „zamieszany” w to przedstawienie, który tak właśnie miał zagrać swoją rolę, wychodząc z tłumu.

*

Proszę Cię, „Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój”. Zawsze. Święta Jadwigo, przebacz Twemu „obrońcy” zbędną tym razem (na szczęście) nadgorliwość…